Rezydencje Twórcze 2023


Dorota Borodaj

 

 

Dorotę Borodaj gościliśmy w Mansardzie (Dworek Rousseau), w ramach rezydencji specjalnej, w drugiej połowie lutego. Jest ona absolwentką kulturoznawstwa i Polskiej Szkoły Reportażu, od kilku lat pisze reportaże, które ukazywały się do tej pory m.in. na portalu oko.press, w Magazynie Pismo, Magazynie Kontakt, Znaku czy Dużym Formacie. Laureatka Grand Prix na Festiwalu Wrażliwym, nominowana w tym roku do Nagrody im. Teresy Torańskiej. W Mansardzie pracowała nad książką poświęconą Puszczy Białowieskiej – konfliktom wokół niej narosłym, zaostrzonym w czasie wycinki; ludziom, których życie jest z Puszczą związane. Kiedy ją zaczynała pisać, nie spodziewała się, że w Puszczy będą umierać ludzie. Bardzo czekamy na tę książkę!

Dorota Borodaj: Pracuję nad moim debiutanckim książkowym reportażem, który będzie opowiadał o konflikcie wokół Puszczy Białowieskiej. Będę się przyglądać temu, co wydarzyło się w 2017 roku, kiedy w Puszczy pracowały harvestery, do harvesterów przypinali się aktywiści, a wszystko skończyło się sprawą przed Trybunałem Europejskim. Sprawdzę, na jakim polu ten konflikt wyrastał i co ten konkretny las zrobił z wyobraźnią i życiem ludzi, zaangażowanych w protesty. A także – jakie wartości, historie i doświadczenia stoją za tymi, którzy w sporze o Puszczę stanęli po różnych stronach barykady. Książka ukaże się w Wydawnictwo Dowody.

Moja praca zbiegła się z kryzysem na granicy polsko-białoruskiej.

W Puszczy często znajduję teraz ślady po ludziach – ktoś szybko przebierał się w suche spodnie, ktoś zostawił stertę śpiworów, była z nimi kobieta, na zmarzniętej trawie leży otwarta na oścież paleta pstrokatych cieni do oczu. Absurdalna, w tym miejscu i w tych okolicznościach. W czasie, gdy trwała moja rezydencja, w niedalekiej okolicy znaleziono ciała czterech osób. W lesie, który zawsze kojarzył mi się z wybujałym, pulsującym, niedającym się zatrzymać żadną siłą życiem. Nawet śmierć nie była tu nigdy końcem – na martwych drzewach rośnie nowe pokolenie, martwymi zwierzętami żywią się inne zwierzęta. Nagle Puszcza stała się miejscem, gdzie zdarza się śmierć bezsensowna, taka, której nie powinno być, nie w tym lesie, nie w tym kraju.

Czasem w trakcie pracy zastanawiałam się, czy jest jeszcze sens pytać o 2017 rok w chwili, gdy w 2021 roku, na granicy polsko-białoruskiej zaczął się dla wielu osób (uchodźców,mieszkańców, aktywistów) ich własny koniec świata.

Wątpliwości szybko minęły, rozwiali je między innymi moi bohaterowie, mówiąc: To nie Puszcza jest winna.

Starałam się o tym pamiętać podczas mojej rezydencji. To był wspaniały, ważny dla mnie czas – takiej ciszy, czasu dla własnego tekstu i własnych myśli, nie miałam od bardzo dawna. Dziękuję!

Za zdjęcia dziękujemy Paulinie Weremiuk!

Ps: Książka ukazała się w roku 2024. Grażyna Chyra rozmawiała z autorką w pierwszym tropinkowym podcaście, który powstał w ramach projektu NGO MEDIA HUB. Podlasie Projekt został sfinansowany przez Narodowy Instytut Wolności – Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego ze środków Rządowego Programu Rozwoju Organizacji Obywatelskich na lata 2018-2030.

 


Marta Jordan

we współpracy z STL i UL

 

Marta Jordan była pierwszą rezydentką Mansardy (Dworek Rousseau) tego przedwiośnia. Jest tłumaczką i popularyzatorką literatury hiszpańskiej i latynoamerykańskiej w Polsce. Jej działalność sięga lat 70. XX wieku, kiedy zdobyła I nagrodę na Ogólnopolskim Konkursie Przekładów Literackich za tłumaczenie opowiadań Julio Cortázara, którego poznała osobiście, służąc mu jako przewodniczka i tłumaczka podczas podróży po Polsce. To spotkanie zadecydowało o wyborze jej drogi zawodowej, a przekłady utworów argentyńskiego pisarza stanowią znaczą część jej dorobku. Oprócz Cortázara tłumaczyła również Rosario Castellanos, Isabel Allende, Claudię Piñeiro, Juana Mayorgę, José Sanchis Sinisterrę i Carlosa Montero. W 2019 roku została uhonorowana Nagrodą Literacką Stowarzyszenia Autorów ZAIKS za całokształt twórczości translatorskiej.

Oddajemy głos Marcie Jordan:

Przyjeżdżając do Mansardy liczyłam na to, że w nowym otoczeniu łatwiej mi będzie przebrnąć przez trudny przekład, nad którym ostatnio pracuję, tj. sztukę hiszpańskiego dramaturga Alberto de Casso pt. „Szara godzina”, poruszającą problem pedofilii wśród kleru. I nie omyliłam się: klimatyczne wnętrze, cisza, las widoczny za oknami podziałały na mnie tak kojąco i mobilizująco, że do końca przekładu zostały mi już tylko kosmetyczne poprawki.

Pobyt w Mansardzie posłużył mi również do bliższego zapoznania się z niełatwą historią tego regionu, albowiem wśród książek znalazłam tam znakomitą pracę Anety Prymaki-Oniszk pt. „Bieżeństwo 1915: zapomniani uchodźcy”. W świetle wydarzeń rozgrywających się ostatnimi czasy na tych terenach przejmujący zapis masowego exodusu okolicznej ludności sprzed ponad wieku brzmi jeszcze bardziej wstrząsająco.
Tydzień spędzony w rejonie Puszczy Białowieskiej dostarczył mi wielu niezapomnianych wrażeń. Jednym z nich był niewątpliwie spacer po ścisłym rezerwacie w towarzystwie przewodniczki, która oprowadzając po lesie, czytała w nim jak w otwartej księdze (dzięki Pracowni na Polanie Grażyna Chyrai!), innym zaś – widok stada żubrów pasących się na swobodzie. Takie „magnesy” z pewnością jeszcze nieraz przyciągną mnie na Podlasie, a więc… wielkie dzięki i do zobaczenia!

Za zdjęcia dziękujemy Paulinie Wasiluk!

 


Barbara Gadomska

„CZARNE W PUSZCZY”

 

Kolejną rezydentką Mansardy (Dworek Rousseau) była Barbara Gadomska (1953), tłumaczka blisko stu pięćdziesięciu książek, głównie dotyczących szeroko pojętej historii – początkowo historii architektury, od lat dziewięćdziesiątych historii politycznej, w ostatnim okresie głównie literatury faktu. W 2022 roku tłumaczona przez nią książka Barbary Demick „Zjadanie Buddy” znalazła się w ścisłym finale nagrody im. Ryszarda Kapuścińskiego. W Mansardzie kończyła książkę Paula Scratona „Duchy wybrzeża. Podróże wzdłuż niemieckiego wybrzeża Bałtyku” (tytuł roboczy) dla Wydawnictwa Czarne.

Barbara Gadomska: W Mansardzie uczyłam się ciszy. Oswajałam ją. Godziłam się z nią. Próbowałam zaakceptować. Znaleźć w niej spokój.

W moim warszawskim domu też panuje cisza. Ale jest to cisza pustki. Cisza straty. Trudno się w niej skupić, trudno pracować, jeszcze trudniej odetchnąć.

Tu, w Puszczy, cisza jest pełna dźwięków. Śpiewu. Szelestu. Tuptania kropel deszczu po szybach. Kojąca, wciągająca, łagodząca. Dająca spokojną energię.

Zostałam parę dni dłużej, żeby mocniej się nią nasycić.

Mam nadzieję, że uda mi się ten spokój przenieść do domu.

Za zdjęcia dziękujemy Paulinie Wasiluk!

 


Łukasz Żebrowski

rezydencja specjalna

 

Łukasz Żebrowski, germanista, niderlandysta, redaktor, wydawca książek naukowych gościł w Mansardzie przy Dworku Rousseau w czerwcu tego roku. Tłumaczy z niderlandzkiego i niemieckiego (m.in. Hadewijch, Gerard Reve, Wolf Erlbruch, Erwin Mortier, Cees Nooteboom, Annie M.G. Schmidt). Od 2017 roku jest członkiem redakcji „Literatury na Świecie”, nad której nowym numerem pracował również w Puszczy.

Przyjechałem do Świnorojów, żeby uwolnić się na chwilę od codziennych zajęć i potłumaczyć Jeana Paula, niemieckiego pisarza z przełomu osiemnastego i dziewiętnastego wieku. Pracuję nad przekładem jego opowieści fantastycznej „Dziennik pokładowy aeronauty Giannozza”. Powstała na przełomie XVIII i XIX wieku, kiedy podróże balonem umożliwiły oglądanie Ziemi z lotu ptaka. Jean Paul, zafascynowany nowym wynalazkiem, każe swojemu bohaterowi podróżować nad niemieckimi miastami i miasteczkami, bawi się zmianą perspektywy, przygląda się czasem całemu miastu, czasem wybranej budowli, łąkom, pojedynczym ludziom i całym społecznościom. Stwarza wehikuł powieściowy, który pozwala mu zmieniać tematy, spojrzenia, uwzględniać obserwującego narratora albo o nim zapominać, czasem z sympatią, częściej z ironią i sarkazmem przyglądać się ludziom i ich przywarom.

Dobrze się tłumaczyło tę opowieść tu w Świnorojach, niedaleko Gruszek, Pasiek, Bernackiego Mostu, Krynicy. Tu też człowiek często zmienia perspektywę. Drzewa są większe, łąki rozległe, zieleń taka hojna, ptaki niewielkie, a panują niepodzielnie nad okolicą: rudzik, drozd śpiewak, muchołówka, świergotek, kos, pierwiosnek, kruk, bocian, czapla, orzeł krzykliwy – wszędzie je słychać, czasem nawet widać. Są ludzie, serdeczni, życzliwi, jest straż graniczna, są ludzie, którzy próbują się przedrzeć przez płot na granicy, niektórzy chorzy, ranni, niektórzy umierają. Niektórzy pomagają, nie mówi się tu o tym za dużo, nie tylko dlatego, że trudno mówić o cierpieniu, ale też, żeby komuś nie zaszkodzić, czasem mówi się półgłosem, nie przez telefon.

Zastanawiałem się, czy tu w ogóle da się pracować, tak blisko. A w Warszawie się da?

 


 

Klementyna Suchanow

we współpracy z Unią Literacką i STL

 

Pierwszą listopadową Rezydentką Mansardy w tym roku była Klementyna Suchanow, pisarka, redaktorka, tłumaczka i aktywistka polityczna, działająca na rzecz Ogólnopolskiego Strajku Kobiet. Jest autorką kilku książek z zakresu non-fiction. Ostatnia, „To jest wojna” (Agora), ukazała się w 2020 roku i jest rezultatem śledztwa na temat międzynarodowej siatki fundamentalistów religijnych i stających naprzeciwko nim ruchów kobiecych. W 2017 wydała biografię Witolda Gombrowicza, „Gombrowicz. Ja, geniusz” (Czarne i Muzeum Literatury im. A. Mickiewicza), która była nominowana do Nike w 2018.

Oddajmy głos Rezydentce: Wyruszyłam w podróż do puszczy jesienią, ale tego samego dnia stała się zima. W połowie drogi pociągiem do Hajnówki zaczął padać śnieg. Buty, które zabrałam na spacery po jesiennym lesie nie nadawały się na takie warunki, więc pomykałam ścieżkami na rowerze, który dostarczyli mi mili gospodarze.

Po kąpielach w zimnym powietrzu zaczynała się druga część dnia, wtedy mogłam napalić w kominku i zaczynało się pisanie. Tydzień to nie tak dużo, ale z drugiej strony luksus tygodnia bez zmącenia myśli, w ciszy i skupieniu może dać dużo. Udało mi się przeanalizować kilka istotnych dla mojej książki źródeł, poukładać w głowie wątki, przemyśleć strukturę i charakter postaci, a nawet stworzyć kilka scen.

Za każdym razem, gdy się budziłam zastawałam inne okoliczności przyrody, raz padał deszcz i śnieg topniał, innym razem gęste zawieruchy i kopuły śniegu zasłaniały okna, a w dzień wyjazdu zrobiła się nawet wiosna. Obserwowanie pogody wiązało się mocno ze świadomością tego, co dzieje się w głębi puszczy. Wyobraźnia podpowiadała koszmarne rzeczy. Tym bardziej doceniam ludzi, którzy żyją z tym na co dzień, nie tylko w wyobraźni i potrafią zachować człowieczeństwo.

W Mansardzie Klementyna Suchanow pracowała nad swoją pierwszą powieścią, która opowie o tym, „jak po raz pierwszy szerokie rzesze ludzi zaangażowały się w politykę w latach 1904-1906. Były to czasy napięć, populizmów, pogromów i przemocy. Przybiera na sile socjalizm i komunizm i jednocześnie rodzi się faszyzm. Wydaje mi się, że bez zrozumienia tego fermentu nie jesteśmy w stanie pojąć naszej teraźniejszości.”

Trzymamy kciuki za tę książkę!!!

fot. Paulina Wasiluk

 


 

Staszek Jaglarz i Ariel Rosé

we współpracy z Unią Literacką i STL

 

Stanisław Kalina Jaglarz jest autorem książki poetyckiej „Gościć sójki” (2022), nominowanej w 2023 do nagrody im. Wisławy Szymborskiej oraz Nagrody Poetyckiej Silesius za debiut. Będzie gościem Poezji w Puszczy w kwietniu 2024.

Ariel Rosé to poeta, ilustrator, tłumacz. Autor tomu wierszy z ilustracjami Północ. Przypowieści (Znak 2019), morze nocą jest mięśniem serca (PIW 2022). Kocia książka z jego ilustracjami nominowana była do nagrody Najpiękniejsza Książka Roku 2015 (PTWK). Za ilustracje do książki Magdaleny Tulli Ten i tamten las (2017) otrzymał Nagrodę Literacką m.st. Warszawy. Przekłada wiersze i eseje z języka angielskiego, hiszpańskiego, włoskiego, francuskiego, norweskiego oraz na język angielski. 

Ariel Rosé od eskalacji wojny w Ukrainie jeździ po Europie i zbiera świadectwa ukraińskich poetów (stara się również pomóc dwóm ukraińskim wydawnictwom w potrzebie https://pomagam.pl/ee74aa ). Współorganizował we Lwowie seminarium o wojnie w Ukrainie (pod egidą Marci Shore https://www.bothsidesfaceeast.org/). 

W Uroczysku pracowali nad nowymi projektami pisarskimi. Tu powstał też poniższy ich tekst:

Właściwie nie chcieliśmy tam jechać. Lepiej zostać przed domem w słońcu. Wyjąć krzesła i usiąść na zewnątrz. Przed nami ciągnie się pole poprzecinane przez rzeki. Po prawej jest las. „Solilokwium rozumu i samotność światła.” Coś mi jednak każe zobaczyć Świsłocz w miejscu, w którym zbiega się z granicą. Chcę zobaczyć to miejsce, w którym utonął Cyril, 32-letni syn Zali Marciale z Kamerunu, przekraczając granicę. „W pięknej i wspaniale precyzyjnej definicji uchodźcy Brechta nie ma ani krzty sentymentalizmu: ‘Ein Bote des Unglucks’,” pisze Hannah Arendt. Uchodźca jest posłańcem nieszczęścia. Skręcamy w prawo. Asfalt zamienia się w piaszczystą drogę. Wieś Dublany zdaje się opuszczona. Jakby uciekli z niej ludzie sto lat temu. Bez życia. Wszystko zastygło w listopadzie. Drewniane chaty stoją puste. W oknach wata, na wacie złote bombki. Na innym oknie wspina się plastikowa żaba. Pasieki puste. Mieszkają tu tylko ptaki. Wszędzie słychać ptaki. Podlatują bardzo blisko. Droga zakręca w górę. W dole nie widać rzeki. Pola suchych traw. Widać jedynie koncertinę i kuchnię polową, z której wije się dym. Wojsko na granicy. Za nami na wzgórzu wóz Straży Granicznej. Ta prosta linia przebaczenia pomiędzy rzeczywistością, a krokami w stronę siebie jest liśćmi odwracającymi się na wietrze czy kartami tarota wyjawiającymi przyszłość. Linia może być też granicą pomiędzy możliwością i jej brakiem. Straż odjeżdża. Błąkamy się chwilę po wzgórzu. Wszystko jest blade. Jest listopad. Co robią ludzie w ciemnych czasach? Wracamy do samochodu. Straż na nas czeka. Wysiada kobieta i mężczyzna. Chcą od nas dowody. „Nie wolno podchodzić bliżej niż na 15 metrów,” poucza mnie strażniczka o mocnym makijażu na twarzy. „I co, tak turystycznie aż tutaj z Narewki?” Spisują nas. Nie ma zasięgu. W końcu strażnik łączy się z wojskiem w bazie. Nie mają prawa nas spisywać, ale nie pragnę znać rozwinięcia. Jest zimno, popielato, głucho. Strażniczka zagaduje mnie: „Ładnie tu, prawda?”

 

Wracamy w milczeniu. W domu rozpalamy ogień. Na pamięć przychodzą mi wersy poetki urugwajskiej Idy Vitale:

Solo acepto este mundo iluminado
cierto, inconstante, mío.
Sólo exalto su eterno laberinto
y su segura luz, aunque se esconda…
Akceptuję tylko ten oświetlony świat
prawdziwy, niestały, mój.
Wychwalam tylko jego wieczny labirynt
i jego bezpieczne światło, nawet jeśli się skrywa…

//

Było zimno, a my jechaliśmy żeby zobaczyć. Jakby widzenie miało wyjaśnić niedopowiedzenia, które oddzielały nas od rozumienia, zrozumienia tego, co jest, czym jest teraz granica.

 

Może widzenie miało uwolnić nas (mnie) od strachu, albo rzeczywistość większą od słów, w te słowa z powrotem, czy może na nowo, zaprowadzić i ułożyć, tak jak prowadzi się zwierzęta, albo układa ciało do snu. Staliśmy na piaskowym wzgórzu i było cicho jak nigdy, jak tylko cichy może być kosmos, albo opuszczona wieś, którą według spisu ludności z 2021 zamieszkiwały dwie kobiety.

 

Może byliśmy to my, mieszkający w tym miejscu od zawsze, od dawna patrzący w stronę rzeki, narodzeni albo znalezieni w niej przed wieloma latami, pod innym imieniem albo po drugiej stronie. Patrzący tam, w stronę pręgi między bagnami, jaką jest Świsłocz.

 

Ciszę przerywały tylko ledwo słyszalne przeloty ptaków, szelesty w zmrożonych chaszczach. Potem jeszcze odgłosy wojska stacjonującego w zamaskowanej budce, nad którą unosił się dym.

 

Sikory, kwiczoł, dzięcioł, nawet płochliwy pełzacz – odwykłe od obecności człowieka, nie ukrywały się i długo zostawały w naszym towarzystwie, które nie było dla nich niewygodne ani straszne.

 

„Czy wiecie co tu się dzieje?” – zapytał nas studiujący dowody tożsamości strażnik. „Piękne tereny – prawda?” porozumiewawczo pytała kobieta w mundurze, obdarzając nas ciepłym uśmiechem.

 

Ciche bagna, i zarzucona, jakby niedbale na nie koncertina, gdzie trzeba zniknąć albo wejść. Stagnująca cisza tego mroźnego popołudnia, kiedy na drogę wyszła sarna i przystanęła, albo kiedy dym z palonych liści przecinał drogę kiedy wracaliśmy wieczorem, do ciepłego domu, do Gruszek.

 

Znów patrzymy na słowa, tak jak czasem spogląda się na własne dłonie, z niedowierzaniem, że są chwytne, że są efektem ewolucji gatunku, że mogą zacisnąć się w pięść albo rozszerzyć do powitania, że mogą trzymać nóż, którym kogoś się zabija albo, którym kroi się dojrzały owoc w jeszcze ciepłe popołudnie, i podaje komuś do ust. Przyglądamy się tym słowom, w których się niszczy i zabija, i odkrywamy je jako niegotowe, może dlatego, że tak mało w nich tego co radykalnie inne, może za mało w nich śpiewów ptaka, albo pieśni waleni z odległych głębin, niedosłyszalnych migracji mrówek i sylab ukonstytuowanych na prawie do włączenia w alfabet, a nie na detencji innych gatunków.

 

To co przychodzi mi do głowy w tym łzawym czasie beznadziei, w którym pragnę ocalić siebie i człowieka, siebie człowieka, jest intymność, o której pisze w swoich wierszach Forrest Gander w tłumaczeniu Julii Fiedorczuk „A kiełkowanie bycia,/ nazywane przez nas namiętnością? Albo wpleciona/ w rytm naszych gestów zmysłowość,/ kiedy zaczynaliśmy coś czuć,/ kiedy nasze cienie zlewały się (nie/ miłośnie, tylko wskutek szczerej wzajemności) z cieniami drzew iglastych”, którą odnaleźć możemy w elegiach Rilkego: „Gdyby nie zasłaniali sobie świata/ kochankowie, staliby blisko tego, zdumieni…/ Każdemu z nich jak gdyby z przeoczenia / otwarto przestrzeń za drugim… Lecz siebie/ już nie przekroczą, znów każde jest światem”. Intymność niezagarniająca, intymność wobec tego co różne od nas, bycie kochankiem tego co istnieje.

 

Jest zdolność człowieka do wyobraźni i do miłości, do gościnności. Skoro te ręce mogą tak wiele, to są władne także powstrzymywać siebie wzajem. Przemoc troski? Proszę poszukaj w sobie jednej chwili, w której pokochałeś to co nieskończenie Inne. Dojrzewamy do zrozumienia własnej drogi ewolucji i historii gatunku, która nie jest oddzielona od historii naturalnej.

 

Być może zwierzęta od dawna nie są zaskoczone naszym okrucieństwem. Czekają aż porzucimy zdziwienie i staniemy sami przed sobą – jak przed nieprzekraczalną granicą, tacy jacy jesteśmy. Wtedy zaczniemy mówić.

 

fot. Staszek Jaglarz i Ariel Rosé

 


 

Wojciech Śmieja

„CZARNE W PUSZCZY”

 

Wojciech Śmieja, prof. Uniwersytetu Śląskiego w Katowicach, literaturoznawca. Prowadzi badania z zakresu studiów gender, teorii queer, krytycznych studiów nad mężczyznami i męskościami. Pozanaukowo zajmował się m.in. (foto)reportażem (teksty w „Polityce”, „Przeglądzie”, „Nowej Europie Wschodniej”, „Gazecie Wyborczej”), turystyką górską.

W Mansardzie przy Dworku Rousseau pracował nad książką – zdradzimy tylko, że poświęconą historii męskości w Polsce!

Wojciech Śmieja: Jean-Jacques Rousseau w pewnym miejscu swoich „Wyznań” opowiada anegdotę o tym, jak w dzieciństwie zasadził drzewko i jak bardzo pielęgnacja go angażowała: „drzewko, pochłaniając całą naszą uwagę, czyniło nas niezdolnymi do wszelkiego zajęcia, do nauki i wprawiało nas w stan jakby oszołomienia, wzięto nas więc jeszcze krócej niż zwykle”. Z perspektywy dorosłego narratora otrzymujemy morał historii: „zasadzenie drzewa jest czynem piękniejszym zgoła niż zatknięcie sztandaru na wyłomie”.

Myślę o tym zdaniu Rousseau w sercu najstarszej w Europie puszczy, w mansardzie pięknego Dworku Jego imienia. Dzięki hojności Wydawnictwa Czarne i Stowarzyszenia na Rzecz Dialogu „Tropinka” przebywam tu w ramach rezydencji literackiej, pracując nad swoją książką.

Zatem: dlaczego zasadzenie drzewa jest czynem piękniejszym od zatknięcia sztandaru?

Drzewiec sztandaru jest martwym kawałkiem drewna. Jego zatknięcie, „wbicie w wyłom” (widzimy to wyraźnie) poprzedzone jest przemocą i śmiercią, on sam stanowi tyleż arogancki, co kruchy w swojej istocie, znak zawłaszczenia i dominacji jednych, upodlenia drugich. W tym geście tkwi zapowiedź ograniczenia, konfrontacji, hierarchii, musztry i biurokracji. Czym innym zgoła jest zasadzenie drzewa: to danie życia i podzielenie się przestrzenią, to zgoda na swobodne istnienie i rozrost istoty radykalnie od nas różnej, bezinteresowny zachwyt jej istnieniem. Trwanie drzewa na ogół przekracza horyzont życia człowieka, więc przez samo to w akcie sadzenia dajemy wyraz przekonaniu o naszej skończoności i o tym, że najbardziej ludzkie jest to, co ją przekracza, stając się bezinteresownym darem.

Nasza codzienność przebiega na ogół, chcemy tego czy nie, w świecie zatkniętych sztandarów. Jest on wręcz nimi naszpikowany, musimy lawirować między drzewcami, uważać na wyłomy. Możliwość schronienia się w innym świecie, świecie wolno rosnących drzew jest nam, jest mi, bardzo potrzebna: mogę tu pracować nad swoją książką, bo przecież pisanie, tak jak je rozumiem, jest czynnością zdecydowanie bliższą sadzeniu drzew niż zatykaniu sztandarów. Pisząc, chcemy dać życie słowom i ideom, przestajemy przy tym nad nimi panować, wierzymy w ich zapładniającą siłę i moc, nie oczekujemy mierzalnych i natychmiastowych efektów, zakładamy, że pewna wymykająca się prawidłom ekonomii doza bezinteresowności łączy osobę piszącą i czytającą. Nie bez znaczenia dla tej analogii jest też to, że pisanie „pochłaniając całą naszą uwagę, czyni nas niezdolnymi do wszelkiego zajęcia, do nauki i wprawia nas w stan jakby oszołomienia”

Nie jestem pięknoduchem i wiem, że obecnie nawet w puszczy, w tym prastarym lesie, ochoczo i bezmyślnie do niedawna wycinanym, sztandary się dziś zatyka częściej niż sadzi drzewa, buduje się tu mury, a co najgorsze – giną tu ludzie. Wciąż jednak wielu z nas, jak Rousseau, w mozole bez fleszy, sławy i chwały, sadzi tu swoje drzewka.

Bardzo bym chciał, żeby w książce, której pisanie tu powoli kończę, zachowało się coś z opisywanej przez Jana Jakuba „piękności czynu” sadzenia, choć przecież wiem, że – znów cytuję „Wyznania” – „prawdziwemu drzewu” mogę jedynie „przeciwstawić mizerną gałązkę”.

fot. Mira Ignatowicz

 


 

Emilia Sułek

„CZARNE W PUSZCZY”

 

 

Etnolożka i reporterka. Ukończyła antropologię społeczną oraz mongolistykę i tybetologię na Uniwersytecie Warszawskim, posiada doktorat Uniwersytetu Humboldtów w Berlinie. Publikowała m.in. w Gazecie Wyborczej, Polityce, Tygodniku Powszechnym, Die Wochenzeitung, Surprise, Neue Zürcher Zeitung i The Diplomat. Autorka książki „Trading Caterpillar Fungus in Tibet” o współczesnych nomadach w Tybecie. W Mansardzie pracowała nad książką-zbiorem reportaży z Kirgistanu.

Emilia Sułek: Otulona w śnieg i ciszę puszczy pisałam rozdział, który jest daleki od zimna, czystości i lasu. Rozdział o mieście, w którym przez długie lata wydobywano i przetwarzano uran. Uran dla Związku Radzieckiego, na radziecką bombę atomową. Miasto to jest wciąż piękne, nawet jeśli lekko podniszczone. Widać w nim wyraźne ślady dawnej urody, eleganckiej zabudowy, zmyślnego planowania przestrzeni miejskiej.

Architektoniczne piękno miesza się z poczuciem grozy, bo w granicach miasta i bezpośrednio poza nimi leżą – i to zaraz przy drodze – ogromne pokłady odpadów radioaktywnych, które zostały z tamtych lat. Krzycząca czerwienią tablica ostrzega przed promieniowaniem. Zagrożenie życia! Krzyczy. Jak to z tym promieniowaniem jest, dokładnie nie wiadomo. Jedni twierdzą, że nie ma go wcale, a często spotykane porównania do Czarnobulu są dla miasta krzywdzące. Inni wierzą, że promieniowanie szkodzi tylko tym, którzy w nie wierzą. Tak samo jak Covid-19, mówią, radioaktywność jest sprawą wiary. Jeszcze inni ostrzegają: Nie należy pić wody z kranu, a i kąpać się nie powinno. Owoców z bazaru nie jeść i lepiej nie siadać na ławkach w parku. Uranowe powietrze i uranowa woda źle działają na nieprzystosowanych do radioaktywności przyjezdnych. Miejscowi mają je już w DNA i nawet kiedy wyjadą na dłużej, tęsknią i wracają. Wracają, żeby się napromieniować.

Zanurzenie się w ciszę puszczy dało mi spokój i koncentrację. Śnieg wygłuszył hałasy z zewnątrz i szum niepotrzebnych myśli. Pobyt w Mansardzie pozwolił mi znaleźć przyjaciół, starych i nowych. I poczuć, jak piękno miesza się z grozą na zasypanej śniegiem zielonej granicy.

Wyjechałam napromieniowana ciszą. Będę wracać po więcej.

fot. Paulina Weremiuk