Kamienie musiały polecieć – spotkanie z Anetą Prymaką

W maju 2024 w Chacie Kulturalnej przy Dworku Rousseau odbyło się spotkanie z Anetą Prymaką poświęcone jej najnowszej książce „Kamienie musiały polecieć”. Rozmowę poprowadzili Аліна Ваўранюк (Alina Wawrzeniuk) animatorka kultury, nauczycielka języka białoruskiego oraz dziennikarz i filmowiec Mikola Vauraniuk (Mikołaj Wawrzeniuk).

Traumy mniejszości zazwyczaj nie mieszczą się w oficjalnej historii. W północno-wschodniej Polsce dopiero od niedawna mówi się publicznie o doświadczeniach tutejszej białorusko-prawosławnej społeczności: o bieżeństwie, powojennych przesiedleniach i zbrodniach, o napięciach międzywyznaniowych i etnicznych.

Aneta Prymaka-Oniszk przełamała to milczenie kilka lat temu książką „Bieżeństwo”, dla której punktem wyjścia była historia rodzinna związana z exodusem, głównie prawosławnych chłopów, ale też osób innych wyznań i stanów, którzy w 1915 roku uciekali na wschód, uwierzywszy, że nacierający Niemcy wymordują całe wsie.

Pisząc „Kamienie musiały polecieć. Wymazywana przeszłość Podlasia” autorka ponownie zanurza się w rodzinną historię, która tym razem prowadzi do opowieści o deformacjach w pamięci indywidualnej i zbiorowej, jakie powodowała i powoduje tzw. polityka historyczna; o mitach krzywdzących jednostki i całe zbiorowości; o przemocy i przemocy symbolicznej jako źródle traum. Jeździ po podlaskich wsiach, rozmawia z mieszkańcami i historykami, przeszukuje archiwa, a zdobytą w ten sposób wiedzę konfrontuje z mitami o stosunkach polsko-białoruskich. Pokazuje, co uformowało prawosławną mniejszość w okolicach Białegostoku, Bielska Podlaskiego, Hajnówki, Siemiatycz, Sokółki.

To są najczęściej głosy symbolicznej większości kształtującej dominującą narrację, która sama przy przeszłości wciąż majstruje – zmienia nazwy ulic, pisze na nowo podręczniki i wciąż buduje pomniki swoim bohaterom. To jest rodzaj ciągłej gry o symboliczną władzę, wykluczającą mniejszości i inne głosy. Nie przypadkiem na sztandary wynosi się takie postaci jak Romuald „Bury” Rajs, „żołnierz wyklęty”, który mordował białoruskich cywilów, w tym dzieci. Przez kilka lat urządzano marsze ku jego czci przez Hajnówkę, gdzie wciąż żyją dzieci i wnuki jego ofiar. Gdy jednak odzywa się głos odsłaniający mechanizmy tej polityki i upodmiotowiający ofiary, podnosi się krzyk: nie rozdrapujmy ran! To ma uciszyć wszystkich kwestionujących narodową narrację.

„Kamienie musiały polecieć” to książka przełomowa dla samoświadomości mieszkańców Podlasia, zmieniająca myślenie o trudnym powojennym czasie, albo dająca ku temu solidne podstawy,  świetnie wpisująca się w nurt prac przywracających zapomniane, wyparte, zakłamane historie mniejszości – miejmy nadzieję, że będzie czytana, trafi do szkół, przyczyni się do stopniowej zmiany narracji historycznej w Polsce…

Na koniec cytat z wypowiedzi Anety Prymaki o powstawaniu tej książki: Zaczynając pracę nad książką, wiedziałam doskonale, że to nie jest tylko historia rodzinna. Że dotykam historii zbiorowej, podobnie jak w przypadku bieżeństwa. To, co się stało w Łosośnie i okolicy w maju 1945 roku, nie było wyjątkiem. Zabójstwa, rabunki, pobicia były powszechne, a w sposób szczególny dotknęły prawosławnych Białorusinów. Ich częścią była też presja na wyjazd za wschodnią granicę. Ten kierunek pokazała komunistyczna władza, już we wrześniu 1944, podpisując z Białoruską Socjalistyczną Republiką Radziecką umowę o „wymianie ludności” i zachęcając prawosławnych (stosowano kryterium wyznaniowe) do wyjazdu. Ale podziemie było o wiele bardziej skuteczne w nakłanianiu do wyjazdu. „Kacapy do raju” – widniało na rozrzucanych po wsiach ulotkach. Taki nakaz usłyszała też babcia Ola tuż po zabójstwie jej męża. Zanim zabrałam się za los swojej rodziny, wcześniej długo jeździłam po całej Białostocczyźnie. Wszędzie słyszałam podobne opowieści. Oraz żal, że te historie nie mogą zostać opowiedziane, że oprawcy traktowani są jak bohaterowie, a ofiary nazywa się zdrajcami. W ostatnich latach do polskiej powszechnej świadomości zaczęły docierać zbrodnie oddziału Romualda Rajsa „Burego” [na przełomie stycznia i lutego 1946 roku oddział „Burego” zabił 79 prawosławnych mieszkańców (w tym dzieci) wsi Zanie, Zaleszany, Końcowizna, Szpaki i Wólka Wygonowska oraz furmanów z okolicznych wsi]. Ale w niemal każdej wsi trafiałam na opowieści o pojedynczych ofiarach lokalnych oddziałów, takich jak mój dziadek. Choć oficjalnie o tym się nie mówi, pamięć jest wciąż żywa. Po obu stronach, tej prawosławnej i tej katolickiej. Tyle że w każdej funkcjonują zupełnie inne opowieści. Wiedziałam więc, że muszę pójść też do sąsiadów z „drugiej strony”. Bez tego nie mogłabym napisać reporterskiej książki. (https://bialystok.wyborcza.pl/…/7,35241,30711968…)